środa, 15 kwietnia 2020

Recenzja magazynu Lego Star Wars 4/2020


Uczciwie przyznaję, że nie jestem wielkim fanem magazynu Lego Star Wars. Nie przekonuje mnie jajcarska konwencja zastosowana do kochanej przez wielu sagi (przeze mnie nieszczególnie), a klockowe dodatki uważam za zwyczajnie słabe, z małym zastrzeżeniem na rzecz dodawanych z rzadka minifigurek. Ale tym razem właśnie trafia się nam takowe zastrzeżenie w postaci minifigurki R2-D2 oraz mikrofigurki (bo tak to chyba należałoby nazwać) droida MSE-6, a jako dodatkowy bonus otrzymujemy limitowaną kartę Lego Star Wars z Vaderem i szturmowcem. W sumie wygląda to całkiem dostatnio, tylko, że... Serio, jest jeszcze jakiś fan Lego Star Wars, który nie ma Artoo?


Chciałoby się w tym miejscu sparafrazować słowa Chmielowskiego i rzec "jaki R2-D2 jest, każdy widzi". Poczciwy droid był już całych miriadach zestawów, polybagów, książek i broszur, więc obawiam się, że każdy zainteresowany ma już go w kilku egzemplarzach. Samej minifigurce nie można jednak odmówić jakości, bo przy zastosowaniu prostych środków udało się stworzyć bardzo wierny i dostatecznie elastyczny w zabawie model (można ruszać nogami, przechylać go, a w razie potrzeby przyczepić samą kopułkę do jakiegoś statku). Przydałaby się wprawdzie  ruchoma kopułka, ale i to nie jest problem, któremu prostymi środkami nie dałoby się zaradzić. Jednym słowem: klasyk, choć pospolity.

Z kolei MSE-6 to zmyślna miniaturowa (by nie rzec "mikroskopijna") konstrukcja dość trafnie oddająca filmowy oryginał pod względem wyglądu i skali, jednakże przy niewielkiej funkcjonalności. Ot, sympatyczny element dekoracyjny, ale nic więcej. Ale czego więcej się można spodziewać po kilku klockach na krzyż?




W czasopiśmie znajdziemy dwa komiksy. Pierwszy opowiada, o tym jak Vader targany wspomnieniami o swoich młodzieńczych wyścigach ścigaczy organizuje dla siebie i szturmowców podobne zawody na planecie Baroonda, a Lando Calrissian stara mu się je uprzykrzyć. Druga historyjka przedstawia perypetie R2-D2, C3PO i przeprogramowanego przez nich MSE-6 na statku Tantive IV (czyli stanowi uzupełnienie sekwencji otwierającej "oryginalną" trylogię). Oba komiksy są prześlicznie odmalowane (szczególnie pierwszy - prawdziwa uczta dla oczu!), ale co z tego skoro opowieści są liche - nieciekawe, mało zabawne i jeszcze mniej sensowne? Przerost formy nad treścią w czystej postaci.


Plakaty są najjaśniejszą częścią całego czasopisma i wcale nie chodzi tu o kolorystykę, ale o jakość.O ile plakat retro z bohaterami pierwotnej trylogii na tle gwiazdy śmierci i złowrogiego Vadera uważam za świetny (pewnym mankamentem jest niepotrzebny i psujący ogólny efekt pasek z napisem na górze), to już przy grafice Bobby Fetta i jego pojazdu ręce same składają mi się do oklasków. O to właśnie chodzi! Nie proste rendery, ale przemyślane, wystylizowane i inspirujące ilustracje, to jest coś co tygrysy lubią najbardziej!


Zadań kreatywnych w tym numerze nie ma, znajdziemy za to prostą grę kościaną, do której dołączona plansza jest zaledwie scenografią. Dobre i to.


W czasopiśmie zawarto też coś w rodzaju skróconego portfolio R2-D2, co samo w sobie jest niezłym pomysłem, choć temat potraktowano zdecydowanie zbyt ogólnikowo.



Zapowiedź kolejnego numeru (w kioskach od 14 kwietnia) początkowo nie wzbudziła mojego entuzjazmu, ale im dłużej się jej przyglądałem, tym bardziej mnie do siebie przekonywała. Sith Infiltrator Dartha  Maula wydaje się być dość interesującą konstrukcją, a kilka jego elementów wpadło mi w oko (przede wszystkim kopuła, ale także płaskie długie płytki i zawias).

 

W sumie numer jest całkiem niezły - wprawdzie klockowy dodatek jest banalny, ale za to ma jakość, której próżno szukać w wielu dołączanych dotychczas topornych bieda-modelach. Komiksy nie grzeszą logika, ale za to są świetnie narysowane. A plakaty... Tak, choćby i dla samych plakatów warto ten numer kupić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz